27 kwietnia, 2024
2 sierpnia, 2023

Kobieta kobiecie wilkiem. Siostrzeństwo się kończy, jeśli nie myślisz tak jak my

(Fot.: pixabay.com/ Zdjęcie ilustracyjne)

To, że środowiska, które najgłośniej krzyczą o tolerancji i powszechnej miłości, w praktyce najczęściej nie mają nawet krzty miłości i tolerancji dla osób o innych poglądach, to dość oczywista kwestia. Ale te „oczywistości” przeradzają się w groteskę w czasach, gdy do społecznej władzy dochodzą feministki. Osławione siostrzeństwo, które nakazuje „nowoczesnym” kobietom, wyzwolonym spod buta patriarchatu, wspierać inne kobiety, kończy się szybciej, niż się zaczęło, jeśli potencjalna „siostra” okazuje się – mimo bycia kobietą – nie podzielać feministycznych dążeń. I tak hasło „Nigdy nie będziesz szła sama” zaczyna brzmieć jak groźba.

„Konfederatki to patriarchalni kolesie w spódnicach” – trochę grzmi, a trochę szlocha publicystka Krytyki Politycznej Paulina Januszewska. Bo jak to w ogóle możliwe, że są na świecie kobiety, które myślą inaczej niż feministki?

W zwolenniczkach Konfederacji złe jest wszystko: począwszy od tego, że są oczywiście faszystkami i nie wspierają walki z patriarchatem, poprzez to, że chcą robić karierę i to w typowo męskiej dziedzinie, jaką jest polityka, a do tego po nieodpowiedniej stronie, a kończąc na tym, że nawet hobby mają nieodpowiednie. „Ubierają się w spódnice, ale mentalnie noszą spodnie”, co powinno być jednoznacznie zakazane pod karą więzienia, bo jak to tak, że nie da się po tak prostym wskaźniku jak strój rozpoznać, kto jest kim mentalnie, a wiadomo, że kobieta w spódnicy powinna być obowiązkowo uległa, nieodzywająca się i siedząca pod nieustępliwym butem męża.

I cała ta krytyka skierowana w stronę innych kobiet ze strony tej, która wszem wobec promuje „siostrzeństwo” i ogólną solidarność jajników, to bynajmniej nie jest żadna niespójność.

I nie, nie ma w tym krzty braku siostrzeństwa z mojej strony – mowa o kobietach, które szkodzą innym kobietom – zaznacza prewencyjnie już na wstępie redaktor Januszewska.

Siła jest kobietą

Przepis na „konfederacką dziewczynę”? To proste: „fundamentalistyczne poczucie moralnej wyższości, skrajny neoliberalny indywidualizm i inne straszności”, do tego oczywiście kopiasta łyżka faszyzmu i poczucie własnej, kobiecej siły. To wszystko oczywiście wielkie zło.

Poczucie moralnej wyższości (nad konfederatkami, katolikami, ogólnie całym Kościołem, homofobami, zjadaczami mięsa, użytkownikami samochodów, politykami innymi niż lewicowi oraz właściwie samymi mężczyznami też) mają prawo mieć jedynie feministki. Indywidualizm neoliberalny jest poglądem odmiennym od feministycznego kolektywizmu, więc wiadomo, że to zło. Z innymi poglądami polityczno-społecznymi się nie dyskutuje, gdyż jak wiadomo, panie feministki „grzeczne już były” (kiedy?), a teraz mogą pełnoprawnie kazać „wypier***ać” wszystkim, którzy myślą inaczej. No i faszyzm, wiadomo, bo to oczywiste, że „kto nie z nami, ten faszysta”. O czym tu w ogóle rozmawiać.

I chociaż zazwyczaj siła jest kobietą, to jednak nie w tym przypadku. Kobieca siła, bynajmniej nie ta, która pozwala wnieść przysłowiową lodówkę na czwarte piętro, ale ta mentalna, jest bardzo pożądaną cechą, którą w dziewczynkach należy wykształcać już od najmłodszych lat. Tak, tak, dziewczynki należy wychowywać w poczuciu, że mogą robić co chcą i być kim chcą. Chyba że zechcą być konfederatkami. To wtedy jednak nie.

Nie od dziś wiadomo przecież, że kobiety mogą wszystko. Mogą wykonywać dowolny zawód, tak jak mężczyźni, i wcale nie ma nic dziwnego w tym, że nie pchają się drzwiami i oknami do bycia górniczkami albo śmieciarzyniami. Mogą żyć tak, jak chcą, np. w wolnych związkach albo w ogóle bez związków, bo układy typu „one night stand” nie mogą absolutnie podlegać jakiejkolwiek krytyce, i mogą nie mieć dzieci, bo ich nie lubią, a psiecko jest nawet lepsze. No chyba żeby jednak marzyły o wyjściu za mąż i realizowaniu się jako matka, najlepiej kilkorga dzieci. Wówczas, co oczywiste, są po prostu więźniarkami patriarchatu, a jeśli jest się więźniarką patriarchatu dobrowolnie, to nie zasługuje się na siostrzeństwo.

Girl-bosses, a nie tradwives

Konfederatki jednak, choć nie wiadomo czemu nie chcą się przyłączyć do walki z patriarchatem, złośliwie nie chcą się też wpasować we wzór porządnej kobiety prawicy. A ta, według sióstr feministek, jest jasno zdefiniowana: pod pantoflem męża, nie może wyjść z domu dalej niż do obejścia, bo ma czeredę dzieci uwieszonych u spódnicy, która to spódnica podkreśla jej służalczość i uciemiężenie, i jest koniecznie niewykształcona.

Tymczasem konfederatki są wykształcone! Jedna jest chemiczką, inna prawniczką, specjalistką zdrowia publicznego, ekonomistką, a jeszcze inna politolożką. Do tego niektóre pracują (jak to, przecież mają dzieci, matki powinny obowiązkowo siedzieć tylko w domu), prowadzą własne biznesy i jeszcze przy tym wszystkim udzielają się politycznie.

Ale to pewnie wszystko przez to, że jednak czytały za mało feministycznej guru (jaki jest od tego feminatyw?) bell hooks.

Do tego wszystkiego nie chcą wcale być tradwives. (Na tradwives pani redaktor Januszewska też się zna, badała kiedyś to dziwaczne zjawisko przyrodnicze.) Jako takie powinny przecież realizować hasło „miejsce kobiety jest w kuchni”, a nie pchać się do polityki. To wolno tylko kobietom o poglądach lewicowych.

Ciekawe, że pani redaktor umknął ten drobny szczegół na temat tradwives, że te prawdziwe tradycyjne żony, na których wzorują się dzisiejsze propagatorki tego ruchu, owszem były paniami domu, ale bynajmniej nie stroniły od działalności publicznej, społecznej czy np. charytatywnej. Wręcz przeciwnie – prawdziwa pani domu opiekowała się nie tylko mężem, dbając, by miał ciepły obiad po powrocie z pracy, ale także była aktywną parafianką, zaangażowaną w sprawy szkoły swoich dzieci matką albo filantropką wspierającą potrzebujących i uczestniczącą w różnych akcjach społecznych.

To jednak nieistotny szczegół. Ważniejsze, że wzór tradycyjnej żony łączy się w głowach feministek z Trzecią Rzeszą, Donaldem Trumpem i białą supremacją.

Konfederatki jednak grzeszą nadmierną pewnością siebie, świadomością swojej siły i do tego „wyszczekaniem”. W świecie nowoczesnych, wyzwolonych kobiet, walczących o równouprawnienie to oczywiście nieomal cnoty kardynalne – ale tylko, jeśli jesteś po odpowiedniej stronie światopoglądowej.

Hobby? Tylko polit-poprawne

Na tym zarzuty wobec konfederatek się nie kończą. Bo oprócz nieprawidłowych poglądów, nieodpowiedniego stylu życia i zbyt wysokiego wykształcenia, mają też niewłaściwe hobby.

Niektóre uprawiają sporty ekstremalne, co jak wiadomo jest dozwolone tylko dla kobiet o lewicowym światopoglądzie. Inne „jeżdżą trującymi na potęgę szybkimi autami”, co jest godne absolutnego potępienia w dwójnasób. Jako niewolnice patriarchatu kobiety o prawicowych poglądach nie powinny w ogóle mieć prawa jazdy, to po pierwsze. Po drugie, jeździć wolno tylko rowerem, względnie hulajnogą elektryczną, gdyż samochody są nieeko.

Najbardziej wstrząsającą aktywnością, do której posuwają się konfederatki jest jednak… „strzelanie z broni”! To już prawdziwa zgroza, do tego stopnia, że pani redaktor podkreśliła w swoim tekście ten wątek aż dwukrotnie. A „dwójka” ze Szczecina wciąga w to strzelanie nawet swoją nastoletnią córkę. I to jest naprawdę złe. Gdybyż jeszcze zabierała dzieci (nawet nie kilkunasto-, ale kilkuletnie) na protesty proaborcyjne… tam mogłyby chociaż potrzymać transparent z napisem „Aborcja jest ok”, posłuchać jak mamusia krzyczy „wypier***ać” albo poznać wynurzenia odważnych kobiet, opowiadających o tym, jak „usunęły” swoje dzieci. Ale strzelać? Gdzie jest opieka społeczna!?

Przypadek? Nie sądzę…

W tekście o polskiej prawicy nie mogło jednak, co oczywiste, zabraknąć zarzutów o prorosyjskość. Bo to, że konfederatki deklarują wartości narodowe, to tylko sprytna zmyłka.

Ale w tym miejscu może należałoby na chwilę wyjść z konwencji parodiowania lęków lewicy.

Czy za przypadek należy uznać choćby to, że konieczność wprowadzenia jeszcze bardziej transfobicznego prawa Ordo Iuris, dla którego pracuje startująca w wyborach parlamentarnych z okręgu warszawskiego obwarzanka Karina Bosak, zbiega się w czasie z wprowadzeniem zakazu tranzycji w Rosji? – pyta redaktor Januszewska.

Co jest tym transfobicznym prawem?

Zakaz przeprowadzania tranzycji u nieletnich.

To oczywiście straszliwa transfobia, bo kto by tam słuchał argumentów o tym, że 80-90% dzieci naturalnie wyrasta z dysforii płciowej. Kto by słuchał lekarzy, alarmujących, że tego rodzaju „terapie” prowadzą do groźnych chorób: osteoporozy, chorób kardiologicznych, zwiększonego (ogromnie) ryzyka występowania niektórych nowotworów. Przede wszystkim zaś, kto słuchałby ofiar ideologii trans, które wprost mówią, że lekarze bezmyślnie „afirmujący płeć”, psychologowie utwierdzający ich w ich zagubieniu i doradcy z internetu po prostu zniszczyli im życie – nieodwracalnie.

Podobne zakazy nie są żadną domeną Rosji, choć żeby to wiedzieć (albo przyznać), trzeba wyjść ze swojej bańki światopoglądowej. Tego rodzaju regulacje wprowadzają kolejne stany w USA, ograniczenia lub zakazy ustanawiają także państwa europejskie, i to całkiem postępowe: Wielka Brytania, Szwecja czy Finlandia. Czy nie należałoby w tej sytuacji porzucić ideologicznych uprzedzeń i przyjrzeć się temu, jak naprawdę wygląda rzeczywistość, w której liczba przypadków dzieci i nastolatków deklarujących, że są płci innej niż biologiczna, rośnie w ciągu kilku lat o setki procent?

Najważniejsze jednak, że można rzucić błotem w politycznego czy światopoglądowego oponenta. A oskarżenie o prorosyjskość jest pod tym względem wyjątkowo wdzięczne i efektywne.

Skoro przecież Rosja wprowadza takie regulacje, to jest oczywiste, że właśnie na tym kraju wzorują się polscy konserwatyści. Gdyby bowiem ujawnić czytelnikom nieco szerszy obraz, a mianowicie, że dokładnie w tym samym  czasie takie prawo wprowadzają także kraje europejskie czy Stany Zjednoczone, to można by oskarżyć prawicę jedynie o proamerykańskość czy proeuropejskość. A to już nie brzmi tak dobrze…

Siotrzeństwo nie przysługuje

Mimo więc że konfederatki to nieomal „kobiety wyzwolone”, całkiem nieźle spełniające przecież lewicowo-feministyczne kryteria do otrzymania tego tytułu, to jednak im nie przysługuje siostrzeństwo. Bo co prawda środowiska walczące o prawa kobiet są za tym, żeby kobiety były silne, „wyszczekane”, zaangażowane społecznie i by realizowały się życiowo. Ale bez przesady, we wszystkim trzeba znać granice.

Jeśli jesteś prawaczką i konserwatystką, czyli w języku lewicy po prostu faszystką, to oczywiste, że akurat ciebie, droga kobieto, to nie dotyczy. Dla ciebie feministki zrobią wyjątek i zgodnie zakrzykną: „Do garów!”, bo miejsce kobiety w tym wypadku jednak jest w kuchni. Jeśli masz na sobie spódnicę tylko fizycznie, bo mentalnie jednak nosisz spodnie, to jednak je zdejmij, bo to kobiecie nie przystoi. Tolerancja, równość i pluralizm światopoglądowy, które to wartości na sztandarach tak chętnie nosi lewica, też się przecież kiedyś kończą… i to szybciej, niż myślimy.

 

Aleksandra Gajek

Udostępnij

Spodobał Ci się ten artykuł? Wesprzyj działanie naszego portalu swoim datkiem.

Wybierz kwotę
inna kwota
Wesprzyj portal

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Liczba komentarzy : 0

Polityka prywatności i plików cookies

© Centrum Życia i Rodziny 2023